Tytuł: Krew Manitou
Cykl: Manitou (tom 4)
Wydawnictwo: Albatros
Rok wydania: 2018
Liczba stron: 352
Graham Masterton wraca do swojego cyklu o Manitou w tomie czwartym —
„Krew Manitou”. To powieść, którą czyta się umiarkowanie szybko, choć książka
nie pozbawiona jest widocznych mankamentów.
Akcja przenosi nas do Nowego Jorku około roku 2004, opanowanego przez
„wampirzą epidemię”: Zarażeni najpierw zabijają, potem piją krew swoich ofiar, następnie
umierają by przemienić się w końcu w wampiry. W obliczu tego koszmaru staje
jasnowidz Harry Erskine, wspierany przez swojego duchowego opiekuna indiańskiego
szamana Śpiewającą Skałę. Wkrótce wychodzi na jaw, że źródłem zła jest
starożytny wróg Misquamacus, powracający w nowej, przerażającej formie.
Masterton dokłada do tego kontrowersyjne połączenie wampiryzmu z indiańskimi
wierzeniami oraz – mocno wyeksponowany – wątek 11 września 2001 roku jako
momentu przebudzenia demonicznych sił.
Co warto docenić: styl Mastertona pozostaje sprawny i bez zbędnego
rozwlekania. Autor umiejętnie buduje napięcie scenami brutalnymi i sugestywnymi
zarazem - jeśli lubicie klasyczny, krwawy horror z erotycznym zacięciem, „Krew
Manitou” dostarcza tego w obfitej dawce. W porównaniu z trzecim tomem („Duch
zagłady”) narracja jest nieco lepiej spięta, tempo akcji bardziej konsekwentne,
a niektóre sceny — naprawdę skuteczne w wywoływaniu niepokoju.
Zastrzeżenia są jednak istotne. Po pierwsze — fabularne niekonsekwencje: postacie, które według chronologii powinny być w wieku pięćdziesięciu lat, nadal występują jako około czterdziestoletnie (Harry i Amelia), a wcześniejsze ustalenia dotyczące potomstwa Harry’ego są tu sprzeczne z informacjami z tomu trzeciego (w „Krwi Manitou” pojawia się córka Harrego – Lucy - podczas gdy wcześniej mowa była o że będzie miał on syna — spadkobiercę Misquamacusa). Takie niedopatrzenia momentami rozpraszają i sprawiają że ma się wrażenie że pisarz śmieje się w twarz z czytelnika.
Po drugie — sama koncepcja łączenia wampiryzmu z indiańskimi czarami
wydała mi się miejscami naciągana. Choć fetyszyzacja mitologii rdzennych
Amerykanów stanowi ciekawy kontrast z folklorem wampirycznym, w „Krwi Manitou”
to skrzyżowanie często sprawia wrażenie wymyślonego na siłę wątku, mającego
raczej uzasadnić powiązanie z poprzednimi częściami niż wypływać naturalnie z
fabuły. Najbardziej kontrowersyjnym pomysłem jest użycie ataku na World Trade
Center jako punktu przebudzenia — zabieg efektowny, lecz ryzykowny, który nie
każdemu przypadnie do gustu.
„Krew Manitou” to lektura umiarkowanie satysfakcjonująca — lepsza niż
trzeci tom cyklu, słabsza od dwóch pierwszych. Dla miłośników Mastertona i
fanów mocniejszego horroru z erotycznymi akcentami będzie to pozycja warta
przeczytania, choć trzeba się liczyć z fabularnymi potknięciami i momentami
naciąganym łączeniem wątków. Dla czytelników dopiero zaczynających przygodę z
cyklem — lepiej sięgnąć najpierw po tom pierwszy.
