Clifford D. Simak, Czas jest najprostszą rzeczą, recenzja

Clifford D. Simak, Czas jest najprostszą rzeczą, recenzja

 

Autor: Clifford D. Simak

Tytuł: Czas jest najprostszą rzeczą

Wydawnictwo: Dom Wydawniczy Rebis

Rok wydania: 2022

Liczba stron: 282

Moja ocena 5/10

Clifford D. Simak uważany jest za jednego z najbardziej zasłużonych pisarzy XX wieku, a „Czas jest najprostszą rzeczą” to jedna z jego najbardziej rozpoznawalnych powieści. Niestety, choć książka ma w sobie ogromny potencjał, ostatecznie pozostawia czytelnika z poczuciem niedosytu. To jedna z tych książek, na których najbardziej zawiodłem się w 2025 roku.

Punktem wyjścia jest znakomity i świeży pomysł na eksplorację kosmosu. Ludzkość rezygnuje z fizycznych podróży międzygwiezdnych, gdyż okazuje się że naszą planetę otaczają niebezpieczne prądy które uniemożliwiają ludziom eksplorację kosmosu. Zamiast tego w kosmos wysyłane są ludzkie umysły. W kontrolowanych warunkach telepaci przemierzają wszechświat, odkrywając planety i cywilizacje, a monopol na te badania ma potężna korporacja Fishhook.

Niestety, mimo ogromnego potencjału Simak wykorzystuje go tylko częściowo. Owszem, świat przedstawiony teoretycznie jest niezwykle atrakcyjny: zamożna Ziemia pozbawiona głodu, kryzysów energetycznych czy ekologicznych. Jednak tych obrazów dostajemy bardzo niewiele, a szkoda, bo mogła stanowić najciekawszy aspekt powieści.

Główny bohater, Shepherd Blaine, zostaje wrzucony w wir wydarzeń po zetknięciu się z obcą istotą, z którą wymienia świadomość. Zyskuje moce, które czynią go zagrożeniem dla własnych pracodawców, i od tego momentu zaczyna się jego ucieczka – przed korporacją, zabobonem i ludzką ignorancją. Niestety, Blaine nie jest postacią, o której chciałoby się czytać. W zasadzie większość bohaterów stworzonych przez Simaka sprawia wrażenie kartonowych – podobni do siebie, pozbawieni głębi

Co więcej, konstrukcja fabuły opiera się na niekończącym się ciągu zbiegów okoliczności. Blaine prześlizguje się przez kolejne nieprawdopodobne sytuacje, które zamiast budować napięcie, zaczynają męczyć i irytować. Do tego dochodzą długie, monotonne monologi wewnętrzne, z których większość niewiele wnosi do historii – raczej rozwadnia niż pogłębia narrację.

Najbardziej problematyczny pozostaje jednak motyw gwałtownego nawrotu zabobonów. W świecie pełnym technologicznego dobrobytu ludzie zaczynają wierzyć w czarownice, wilkołaki i inne stworzenia rodem z legend, uznając telepatów za potwory. Oczywiście metafory dotyczące ksenofobii, lęku przed innością oraz ciemnoty społecznej są jasne i wartościowe. Jednak sposób, w jaki Simak przedstawia to zjawisko, wydaje się nieprzekonujący i wymuszony. To świat, który nie działa zgodnie z własną logiką.

Choć książka ma niespełna 300 stron, potrafi zmęczyć. W moim przypadku lektura zajęła niemal dwa tygodnie – a to zawsze znak, że historia nie angażuje tak, jak powinna. Polecam głównie tym, którzy chcą poznać klasykę science fiction z obowiązku lub ciekawości. Dla reszty może to być lektura rozczarowująca, ja raczej po nią drugi raz nie sięgnę.


Brandon Sanderson, Droga Królów, recenzja

 

Brandon Sanderson, Droga Królów, recenzja

Autor: Brandon Sanderson

Tytuł: Droga Królów

Cykl: Archiwum Burzowego Światła (tom 1)

Wydawnictwo: MAG

Rok wydania: 2014

Liczba stron: 960

Moja ocena 10/10


„Droga Królów” Brandona Sandersona to otwarcie jednego z najambitniejszych współczesnych cykli fantasy – Archiwum Burzowego Światła. Już od pierwszych rozdziałów autor przenosi czytelnika na Roshar, kontynent smagany burzami tak potężnymi, że kształtują zarówno geografię, jak i historię jego mieszkańców. W tle wyniszczającej wojny, narastających napięć politycznych oraz niepokojących wizji splatają się losy kilkorga bohaterów, którzy – choć początkowo od siebie bardzo odlegli – powoli okazują się częścią większego, nadciągającego przełomu.

Jednym z najmocniejszych elementów powieści pozostaje system magiczny. Sanderson po raz kolejny udowadnia, że potrafi tworzyć magię zarazem widowiskową i logiczną. Wszechobecne spreny – duchowe manifestacje emocji, zjawisk i idei – stają się fundamentem całej technologii Rosharu. Na bazie sprenów powstają fabriale i duszniki: urządzenia umożliwiające manipulowanie materią, tworzenie zasobów, komunikację na odległość, a nawet zabijanie. Na szczególną uwagę zasługują również Zbroje i Ostrza Odprysku zasilane kamieniami pełnymi burzowego światła. Każda scena walki, w której pojawia się magia wiązań, zachwyca rozmachem i precyzją, pokazując, że Sanderson potrafi przełożyć zasady świata wprost na niezwykle dynamiczne, zapadające w pamięć starcia. A jak to u tego autora bywa – za wszystkim skrywa się większa tajemnica.

Ogromną siłą powieści są bohaterowie: Kaladin z jego ciężarem odpowiedzialności, Dalinar próbujący zrozumieć znaczenie swoich wizji, czy Shallan, która maskuje skomplikowaną przeszłość inteligencją i błyskotliwością. Nawet postaci poboczne, takie jak Adolin, Jasnah czy Szeth, wnoszą do historii coś ciekawego i wartościowego.

Moja droga przez „Drogę Królów” nie była jednak prosta. Po pierwszych 300 stronach  odłożyłem książkę na niemal rok. Dopiero w tym roku zdecydowałem, że czas wrócić do Rosharu i przeczytać powieść do końca. Jedną z realnych wad tego tomu jest jego fizyczna forma: niemal tysiąc stron zamkniętych w dużym, ciężkim woluminie sprawia, że nie jest to książka, którą można wygodnie zabrać w podróż czy do pracy. To lektura skazana na czytanie w domu.

Mimo tego logistycznego minusa „Droga Królów” okazuje się dziełem absolutnie wartym czasu i cierpliwości. Monumentalne, wielowarstwowe, świetnie przemyślane – otwarcie cyklu, które nie tylko imponuje, lecz wręcz wciąga bez reszty. Z czystym sumieniem polecam każdemu, kto szuka fantasy z rozmachem, strukturą i prawdziwą literacką wizją.


Graham Masterton, Krew Manitou, recenzja

 

Graham Masterton, Krew Manitou, recenzja


Autor: Graham Masterton

Tytuł: Krew Manitou

Cykl: Manitou (tom 4)

Wydawnictwo: Albatros

Rok wydania: 2018

Liczba stron: 352

Moja ocena 6/10

Graham Masterton wraca do swojego cyklu o Manitou w tomie czwartym — „Krew Manitou”. To powieść, którą czyta się umiarkowanie szybko, choć książka nie pozbawiona jest widocznych mankamentów.

Akcja przenosi nas do Nowego Jorku około roku 2004, opanowanego przez „wampirzą epidemię”: Zarażeni najpierw zabijają, potem piją krew swoich ofiar, następnie umierają by przemienić się w końcu w wampiry. W obliczu tego koszmaru staje jasnowidz Harry Erskine, wspierany przez swojego duchowego opiekuna indiańskiego szamana Śpiewającą Skałę. Wkrótce wychodzi na jaw, że źródłem zła jest starożytny wróg Misquamacus, powracający w nowej, przerażającej formie. Masterton dokłada do tego kontrowersyjne połączenie wampiryzmu z indiańskimi wierzeniami oraz – mocno wyeksponowany – wątek 11 września 2001 roku jako momentu przebudzenia demonicznych sił.

Co warto docenić: styl Mastertona pozostaje sprawny i bez zbędnego rozwlekania. Autor umiejętnie buduje napięcie scenami brutalnymi i sugestywnymi zarazem - jeśli lubicie klasyczny, krwawy horror z erotycznym zacięciem, „Krew Manitou” dostarcza tego w obfitej dawce. W porównaniu z trzecim tomem („Duch zagłady”) narracja jest nieco lepiej spięta, tempo akcji bardziej konsekwentne, a niektóre sceny — naprawdę skuteczne w wywoływaniu niepokoju.

Zastrzeżenia są jednak istotne. Po pierwsze — fabularne niekonsekwencje: postacie, które według chronologii powinny być w wieku pięćdziesięciu lat, nadal występują jako około czterdziestoletnie (Harry i Amelia), a wcześniejsze ustalenia dotyczące potomstwa Harry’ego są tu sprzeczne z informacjami z tomu trzeciego (w „Krwi Manitou” pojawia się córka Harrego – Lucy - podczas gdy wcześniej mowa była o że będzie miał on syna — spadkobiercę Misquamacusa). Takie niedopatrzenia momentami rozpraszają i sprawiają że ma się wrażenie że pisarz śmieje się w twarz z czytelnika.

Po drugie — sama koncepcja łączenia wampiryzmu z indiańskimi czarami wydała mi się miejscami naciągana. Choć fetyszyzacja mitologii rdzennych Amerykanów stanowi ciekawy kontrast z folklorem wampirycznym, w „Krwi Manitou” to skrzyżowanie często sprawia wrażenie wymyślonego na siłę wątku, mającego raczej uzasadnić powiązanie z poprzednimi częściami niż wypływać naturalnie z fabuły. Najbardziej kontrowersyjnym pomysłem jest użycie ataku na World Trade Center jako punktu przebudzenia — zabieg efektowny, lecz ryzykowny, który nie każdemu przypadnie do gustu.

„Krew Manitou” to lektura umiarkowanie satysfakcjonująca — lepsza niż trzeci tom cyklu, słabsza od dwóch pierwszych. Dla miłośników Mastertona i fanów mocniejszego horroru z erotycznymi akcentami będzie to pozycja warta przeczytania, choć trzeba się liczyć z fabularnymi potknięciami i momentami naciąganym łączeniem wątków. Dla czytelników dopiero zaczynających przygodę z cyklem — lepiej sięgnąć najpierw po tom pierwszy.


Graham Masterton, Duch Zagłady, recenzja

Graham Masterton, Duch Zagłady, recenzja


Autor: Graham Masterton

Tytuł: Zemsta Manitou

Cykl: Manitou (tom 3)

Wydawnictwo: Albatros

Rok wydania: 2018

Liczba stron: 511

Moja ocena 5/10

„Duch Zagłady”, trzecia część cyklu Manitou. Graham Masterton ponownie stawia jasnowidza Harry’ego Erskine’a naprzeciw Misquamacusa – potężnego czarownika, który dąży do symbolicznej i fizycznej zemsty za krzywdy wyrządzone rdzennym Amerykanom przez trzy stulecia. Tym razem jednak nie mamy do czynienia wyłącznie z pojedynczymi aktami przemocy. Nad Ameryką przetaczają się katastrofy o skali apokaliptycznej: trzęsienia ziemi, cyklony, zapadliska pochłaniające całe budynki wraz z mieszkańcami. Śmierć dosięga zarówno zatłoczone metropolie, jak Las Vegas czy Nowy Jork, jak i małe miasteczka. Obraz destrukcji jest intensywny, brutalny i zdecydowanie bardziej mroczny niż w poprzednich odsłonach serii — chwilami zahacza wręcz o horror ekstremalny. To właśnie ten klimat, gęsty i niepokojący, stanowi jeden z najmocniejszych atutów powieści.

Niestety, powieść sprawia wrażenie wyjątkowo chaotycznej. Najbardziej uderzające są błędy fabularne, których w tej części jest zaskakująco dużo. Przykłady rzucają się w oczy już na wczesnym etapie: Amelia i McArtur, uśmierceni w pierwszym tomie, tutaj pojawiają się jako żywi, a czytelnik dowiaduje się nawet o ich rozwodzie, jakby wcześniejsze wydarzenia kompletnie nie miały miejsca. Z kolei problem z chronologią w tej części jest wyjątkowo dotkliwy. Harry Erskine, który na początku cyklu był „dobrze po trzydziestce”, tutaj liczy 45 lat, mimo że na samym początku powieści pada informacja o upływie aż 20 lat od wydarzeń poprzedniego tomu. Powracają również motywy nadnaturalne związane z indiańskimi demonami, jednak Masterton gubi konsekwencję w ich przedstawieniu. Widać to również w kontekście mitologii indiańskiej, na przykładzie Cuthuluchu, który w poprzednim tomie ukazany został jako wodny demon Ka-Tua-La-Hu w „Duchu Zagłady” staje się tu bogiem podziemnego świata Aktunowihio.

Sam Harry Erskine także ulega znaczącej przemianie. To już nie ten sam bohater, znany z dwóch poprzednich części. W „Duchu Zagłady” sprawia wrażenie człowieka zgorzkniałego, zniechęconego i wycofanego. Uparcie próbuje racjonalizować wszystko, co się wokół niego dzieje, negując istnienie Misquamacusa nawet wtedy, gdy ten pojawia się dosłownie przed jego oczami.

Jeśli chodzi o styl, książka liczy ponad 500 stron, a jej objętość wyraźnie nie idzie w parze z treścią. Liczne fragmenty są rozwleczone, a tempo opowieści bywa nierówne, co sprawia, że całość potrafi nużyć bardziej, niż powinna. To powieść, którą można by znacząco skrócić bez utraty istotnych elementów fabuły. Na plus warto odnotować otwarte zakończenie, które pozostawia pole dla kolejnych części cyklu.

„Duch Zagłady” to jak dotąd najbardziej chaotyczna część cyklu Manitou. Mroczny klimat i duża brutalność mogą przypaść do gustu fanom intensywniejszych odmian horroru, jednak liczne błędy fabularne, problemy z chronologią oraz niespójność elementów nadnaturalnych sprawiają, że lektura pozostawia uczucie rozczarowania.


Graham Masterton, Zemsta Manitou, recenzja

Graham Masterton, Zemsta Manitou, recenzja

 

Autor: Graham Masterton

Tytuł: Zemsta Manitou

Cykl: Manitou (tom 2)

Wydawnictwo: Rebis

Rok wydania: 2022

Liczba stron: 248

Moja ocena 9/10


Pierwszy raz czytałem Zemstę Manitou Grahama Mastertona w liceum i wówczas wydawała się po prostu horrorem o szamanie, demonach i duchach. Teraz, po latach, odebrałem ją zupełnie inaczej. Tym razem zrobiła na mnie o wiele większe wrażenie, a przede wszystkim – świetnie się przy niej bawiłem.
Akcja rozgrywa się kilka lat po wydarzeniach z pierwszego tomu. Misquamacus – potężny indiański szaman pokonany wcześniej – powraca, wcielając się w ośmioletniego Tobyego Fennera. Chłopiec staje się narzędziem pradawnej zemsty. Jego ojciec, Neil Fenner, próbuje uratować syna, jednocześnie zmagając się z niedowierzaniem innych i narastającą izolacją. Powracają także Harry Erskine oraz Śpiewająca Skała – starsi, bardziej doświadczeni, ale wciąż gotowi do konfrontacji z siłami, które przekraczają ludzkie pojmowanie.
Najważniejszym wątkiem książki jest plan Misquamacusa: odrodzenie dwudziestu dwóch szamanów i dokonanie krwawego odwetu. W dzień czarnych gwiazd za każdego Indianina, który kiedykolwiek zginął z rąk białych, ma umrzeć jeden biały człowiek. Masterton zmusza czytelnika do zmierzenia się z trudnym pytaniem o moralny wymiar przemocy. Misquamacus jest bezlitosny, ale jego gniew ma swoje korzenie – i nie sposób tego zignorować.
Świetnie wypada także warstwa mitologiczna. Autor w ciekawy sposób splata wierzenia rdzennych Amerykanów z elementami rodem z mitologii Lovecrafta. Wielki Ka-Tua-La-Hu, uwięziony w głębinach mórz, nadaje tej historii klimat kosmicznej grozy i poczucia, że to, co nadnaturalne, jest znacznie większe niż ludzki dramat.
Zemsta Manitou okazuje się książką dużo bogatszą, niż sugerowałby jej pozornie prosty punkt wyjścia. To nie tylko horror o duchach i klątwach, ale również opowieść o pamięci, krzywdzie i historii, która nie daje się uciszyć. Styl jest lekki, czyta się bardzo szybko, a Masterton wciąż potrafi tworzyć sceny, które zostają w pamięci. Jedna z nich – opis gwałtu dokonanym przez pościel – jest szczególnie mocna i niepokojąca, a jednocześnie znakomicie pokazuje, jak działa groza w tej serii.


Graham Masterton, Manitou, recenzja

 

Graham Masterton, Manitou, recenzja

Autor: Graham Masterton

Tytuł: Manitou

Cykl: Manitou (tom 1)

Wydawnictwo: Albatros

Rok wydania: 2018

Liczba stron: 272

Moja ocena: 9/10



Niektóre książki zostają z nami na długie lata – nie tylko przez swoją fabułę, ale przez to, jak bardzo rozbudziły w nas wyobraźnię. Manitou Grahama Mastertona to dla mnie właśnie taki tytuł. Jedna z pierwszych powieści grozy, jakie przeczytałem, ponad dwadzieścia lat temu. Pamiętam, że zrobiła na mnie wtedy ogromne wrażenie – i co ciekawe, po ponownej lekturze dziś, po tylu latach, nadal działa tak samo dobrze. Po drodze czytałem wiele innych tytułów Mastertona – znakomitych, jak Drapieżcy, ale też takich, które mnie rozczarowały (Walhalla potrafiła zmęczyć). Manitou jednak wciąż pozostaje jednym z tych najbardziej „klasycznych”.

Akcja rozgrywa się w Nowym Jorku lat 90. W ciele młodej dziewczyny, Karen Tandy, zaczyna odradzać się duch potężnego indiańskiego szamana – Misquamacusa, który po trzystu latach wraca, by zemścić się za krzywdy swojego ludu. Główny bohater, jasnowidz Harry Erskine „Niesamowity Erskine”, wraz z indiańskim szamanem Śpiewająca Skała, podejmuje desperacką próbę uratowania świat.

To, co od razu przyciąga uwagę, to świetny pomysł na fabułę. Masterton łączy klasyczną grozę z indiańskimi mitami i wierzeniami, tworząc coś świeżego i niezwykle klimatycznego. Akcja rozwija się szybko, bez dłużyzn, a książkę (mającą zaledwie 269 stron) można pochłonąć w jeden weekend. Oczywiście, można by życzyć sobie, żeby książka była momentami odrobinę mocniejsza – kilka bardziej brutalnych scen tylko podniosłoby napięcie – ale to drobiazg. Siłą tej powieści nie jest szokowanie, lecz atmosfera, klaustrofobiczne korytarze i sale szpitala, przenikają się z duchowym światem indiańskich demonów i oczywiście nawiązania do twórczości H.P. Lovecrafta.

Manitou to pierwszy tom cyklu Manitou liczącego aż sześć części. Jeśli lubicie klasyczną grozę z domieszką mitologii i magii, zdecydowanie warto po nią sięgnąć. Z czystym sumieniem: polecam.

 

Anna Chrustowska, Opiekun, recenzja

 

Anna Chrustowska, Opiekun, recenzja

Autor: Anna Chrustowska

Tytuł: Opiekun

Wydawnictwo: Selfpublishing

Rok wydania: 2025

Liczba stron: 204

Moja ocena: 7/10


„Opiekun” to  Debiutancka powieść Anny Chrustowskiej to intrygujące połączenie fantasy, horroru i powieści psychologicznej, osadzone w czasach pierwszych osadników na Dzikim Zachodzie. Autorka przenosi czytelników do niewielkiego miasteczka pośrodku ogromnego lasu. Pastor Piotr, prowadzący w swoim domu dom dla sierot, stara się zachować racjonalne spojrzenie na otaczającą go rzeczywistość, jednak jego przekonania zostają wystawione na próbę, gdy pod jego opiekę trafia Ana – tajemnicza dziewczynka, ocalona przed linczem. Od tej chwili nic już nie jest takie samo: to, co dotąd wydawało się bezpieczne i zrozumiałe, zaczyna się rozpadać, ustępując miejsca czemuś niepojętemu i mrocznemu.

Siłą tej książki jest jej atmosfera – duszna, ciężka i mroczna. Warto docenić ambicję i odwagę autorki, która nie tylko podjęła się stworzenia złożonej, symbolicznej historii, ale też zdecydowała się wydać ją samodzielnie. Nie sposób jednak nie wspomnieć o pewnych słabościach. Styl Chrustowskiej – choć konsekwentny i dobrze dopasowany do tematyki – momentami okazuje się zbyt ciężki. Cała powieść utrzymana jest w ponurym, melancholijnym tonie, który może przytłoczyć czytelnika. Brakuje w niej jaśniejszych momentów, a zwłaszcza opisów codzienności dzieci, które mogłyby wprowadzić choć odrobinę ciepła i równowagi. Gdyby autorka pozwoliła bohaterom choć na chwilę zaznać radości, kontrast między światłem a mrokiem byłby jeszcze silniejszy.

Mimo tych zastrzeżeń „Opiekun” to książka, która zostaje w pamięci. Opowiada o ludzkiej bezradności wobec tego, co nieuniknione. To książka niełatwa, ale przemyślana, napisana z pasją i świadomością tematu. Choć przydałoby się w niej więcej oddechu i emocjonalnych kontrapunktów, debiut Anny Chrustowskiej można uznać za udany i obiecujący początek literackiej drogi.

Anna Maria Wybraniec, Niebo, ptaki i robaki, recenzja

Anna Maria Wybraniec, Niebo, ptaki i robaki, recenzja

Autor: Anna Maria Wybraniec

Tytuł: Niebo, ptaki i robaki

Wydawnictwo: Phantom Books Horror

Rok wydania: 2020

Liczba stron: 197

Moja ocena: 8/10


Anna Maria Wybraniec w swoim zbiorze opowiadań Niebo, ptaki i robaki zabiera czytelnika w podróż przez obszary, których zwykle wolimy nie odwiedzać. Nie dlatego, że są zbyt fantastyczne czy makabryczne, ale dlatego, że są boleśnie prawdziwe. We wstępie do książki Wojciech Gunia trafnie pisze, że proza Wybraniec „wyrasta ponad narzekania zakonu konwencji”, a jej groza to „czysta groza życia”. Autorka nie szuka tanich efektów ani nie prowadzi czytelnika utartymi ścieżkami gatunku. Zamiast tego konstruuje świat, w którym lęk sączy się z każdej strony – z poranka, który nie daje nadziei, z poczucia obcości wobec samego siebie, z ciszy w mieszkaniu, które już dawno przestało być domem.

Bohaterowie tych dwunastu opowiadań to ludzie złamani – przez traumę, chorobę, wspomnienia. Wybraniec nie próbuje ich oceniać, raczej przygląda się im z empatią, ale też z bezlitosną szczerością. To właśnie ta ambiwalencja – współczucie splecione z chłodnym dystansem – sprawia, że jej proza ma tak duży ciężar emocjonalny.

Czytanie Nieba, ptaków i robaków nie jest doświadczeniem lekkim. Ja sam sięgałem po poszczególne opowiadania pomiędzy innymi lekturami. Najmocniej zapadła mi w pamięć Mnemonika termitiery – jedenaste opowiadanie tomu. To poruszająca, momentami wręcz duszna historia człowieka zmagającego się z syllogomanią i prawdopodobnie schizofrenią, widziana oczami jego nastoletniego syna. Wybraniec prowadzi narrację tak, że czytelnik czuje się niemal jak świadek powolnego rozpadu – człowieka, relacji, pamięci. A jednocześnie w tym rozpadzie pojawia się coś niepokojąco ludzkiego, coś, co każe współczuć, choć zarazem budzi lęk. Pod względem stylu Wybraniec zbliża się do Wojciecha Guni.

Niebo, ptaki i robaki to książka wymagająca, ale też niezwykle satysfakcjonująca dla czytelnika, który lubi, gdy literatura zostawia w nim ślad – nie zawsze przyjemny, ale zawsze prawdziwy. To nie horror, który ma straszyć. To horror, który ma uwrażliwiać. I właśnie dlatego warto po niego sięgnąć.

 

Tomasz Kwaśniak, Trzecia Brama, recenzja

 

Tomasz Kwaśniak, Trzecia Brama, recenzja

Autor: Tomasz Kwaśniak

Tytuł: Trzecia Brama

Wydawnictwo: HM

Rok wydania: 2015

Liczba stron: 276

Moja ocena: 9/10


Niektóre książki mają w sobie coś szczególnego – wystarczy kilka stron, by zatracić się w historii. Tak najkrócej opisałbym książkę Tomasza Kwaśniaka Trzecia Brama. Debiut zaskakująco dojrzały, świeży i pomysłowy, który wciąga w świat wirtualnej rzeczywistości z siłą dobrze zaprojektowanej gry.

Robert, główny bohater, to młody chłopak, który nie radzi sobie z rzeczywistością. Jego ucieczką są gry, w której można być kimkolwiek zechce. Pewnego dnia dochodzi jednak do tragedii. Wypadek samochodowy przekreśla jego szansę na normalne życie. Aby zdobyć pieniądze (200 000 000 złotych monet)na kosztowne leczenie Robert trafia do świata MMORPG.

Kwaśniak w bardzo ciekawy sposób łączy konwencję fantasy z elementami science fiction. Świat gry jest tu równie namacalny jak nasz własny, a każdy wybór bohatera niesie konsekwencje. To, co początkowo przypomina klasyczną historię high fantasy, szybko nabiera głębszego sensu.

Styl autora jest bardzo przystępny – widać, że Kwaśniak pisze z pasją i wie, o czym chce opowiedzieć czytelnikowi. Nie ma tu nudnych technicznych opisów, które często męczą w tego typu literaturze. Zamiast tego dostajemy dynamiczną narrację, dialogi z charakterem i sceny, które z łatwością można sobie wyobrazić. To książka, którą naprawdę czyta się błyskawicznie.

Nie sposób nie wspomnieć o samej konstrukcji świata. Autor tworzy spójną, logiczną rzeczywistość, w której reguły są zrozumiałe i konsekwentne. Gracze walczą, tworzą gildie, zdobywają doświadczenie, awansują na wyższy poziom. Największe zaskoczenie przychodzi jednak na końcu. Kwaśniak potrafi wywrócić oczekiwania czytelnika, a zakończenie otwiera drzwi (czy raczej: bramę) do potencjalnego ciągu dalszego. I jeśli taki powstanie, to bez wahania po niego sięgnę.

Na koniec warto dodać, że Trzecia Brama jest też po prostu ładnie wydana – błękitno-czarna okładka, czytelny układ. Wszystko to składa się na bardzo udany debiut, który czytałem z ogromną przyjemnością.

 

Philip K. Dick, Świat Jonesa, recenzja

Philip K. Dick, Świat Jonesa, recenzja

Autor: Philip K. Dick

Tytuł: Świat Jonesa

Wydawnictwo: Rebis

Rok wydania: 2013

Liczba stron: 260

Moja ocena: 7/10

Moje kolejne spotkanie z twórczością Philipa K. Dicka okazało się zaskakująco udane – choć nie bez zastrzeżeń. Po lekturze Ubika i Człowieka z wysokiego zamku, które nie zrobiły na mnie większego wrażenia, do Świata Jonesa podchodziłem z ostrożnością. Tym razem jednak historia wciągnęła mnie bardziej i, co ważne, zostawiła kilka myśli, które wciąż do mnie wracają.

Dick kreśli tu dystopijną (czyli to co lubię najbardziej) wizję Stanów Zjednoczonych w latach 90. XX wieku. To kraj po wojnie nuklearnej, gdzie władzę sprawuje totalitarne państwo oparte na wojsku i wszechobecnych służbach bezpieczeństwa. Opornych wysyła się do obozów pracy, a społeczeństwo trzyma w ryzach nowa ideologia – relatywizm. W skrócie: możesz mówić wszystko, o ile jesteś w stanie to udowodnić.

Wizja Dicka jest mroczna, ale i pomysłowa. Ludzie, zniszczeni psychicznie przez wojnę, żyją w apatii. Niektórzy zostali zmutowani przez promieniowanie, co otwiera przestrzeń dla wątków związanych z odmiennością i wykluczeniem. Na tym tle pojawia się tytułowy Jones, człowiek posiadający niezwykły dar: potrafi bezbłędnie przewidzieć przyszłość do roku naprzód. Jego historia wciąga, choć w wielu miejscach miałem wrażenie, że autor wzorował postać na Adolfie Hitlerze – widać to w sposobie, w jaki Jones zyskuje wyznawców i manipuluje nimi.

Pod względem stylu Świat Jonesa czyta się dobrze – język jest klarowny, a tempo odpowiednio szybkie. Nie jest to może najbardziej złożona czy dopracowana książka Dicka, ale sprawdza się jako przykład wczesnej dystopii z ciekawymi pytaniami filozoficznymi w tle. Zakończenie przewidywalne, choć akceptowalne – nie psuje całości, ale nie zaskakuje tak, jak można by tego oczekiwać.

Na osobne słowa zasługują ilustracje Wojciecha Siudmaka, które świetnie dopełniają tekst.

Świat Jonesa to książka, którą warto przeczytać, choć nie należy spodziewać się arcydzieła. Dla mnie to najlepsze spotkanie z Dickiem do tej pory – wciąż jednak bardziej interesująca jako wizja i refleksja, niż jako w pełni satysfakcjonująca fabuła.

Przemysław Budziński, Cisza roju. Insektorium, tom I, recenzja

Przemysław Budziński, Cisza roju. Insektorium, tom I, recenzja

 

 Autor: Przemysław Budziński

Tytuł: Cisza Roju. Insektorium

Tom: I

Wydawnictwo: Światy Równoległe

Rok wydania: 2025

Liczba stron: 354

Moja ocena: 9/10


Antarkta, dawniej Antarktyda – ostatnie miejsce, którego nie dosięgła apokalipsa. Tak zaczyna się „Cisza roju. Insektorium” Przemysława Budzińskiego – historia łącząca postapo z dark fantasy. Już sam początek, pełen odniesień do Starego Testamentu i plag egipskich, pokazuje, jak doszło do upadku świata, jaki znamy.

W tym roku sięgnąłem już po dwie inne książki Przemysława Budzińskiego„Szczecinowiercę”, czyli zbiór opowiadań grozy z solidną dawką czarnego humoru, oraz „Kieszenie pełne ślimaków”, świetną powieść grozy, która potwierdziła, że autor doskonale czuje się w mrocznych klimatach.
Głównym bohaterem jest Nataniel, patron Lazaretu, który opuszcza dotychczasową przystań i wyrusza w podróż przez pogrążoną w rozkładzie i groźbie wojny Antarktę.  Przemysław Budziński nie bawi się w ozdobniki. Pisze krótko, konkretnie, czasem brutalnie. Autor nie ucieka od mocnych scen (+18), ukazując w ten sposób obraz świata, w którym ludzie coraz bardziej przypominają potwory. Autor sprawnie łączy motywy biblijne, słowiańskie i mitologiczne. Nadprzyrodzone elementy są, ale nie przytłaczają.

Moim zdaniem najważniejszym elementem książki jest przedstawienie społeczeństwa Antarkty. Ludzie podzielili kontynent na różne obszary, tworząc nowe państwa, w których funkcjonują odmienne systemy rządów: totalitaryzm, monarchia dziedziczna, monarchia elekcyjna, demokracja oraz system plemienny. Podczas lektury odniosłem wrażenie, że w tym aspekcie autor czerpał inspirację z uniwersum przedstawionego w książce „Metro 2033”. Dla mnie najciekawszą postacią w książce był cesarski posłaniec Arion. Jego poczucie humoru, cięte riposty oraz język ostry niczym szabla sprawiły, że bardzo polubiłem tę postać.

„Cisza roju. Insektorium” wciąga od pierwszych stron. To miks grozy, przygody, fantasy i postapo, który czyta się jednym tchem. Przemysław Budziński stworzył świat ciężki i fascynujący zarazem – taki, który zostaje w głowie na długo po zakończeniu.

Stephen King, To, recenzja

Stephen King, To, recenzja

 Autor: Stephen King

Tytuł: TO

Wydawnictwo: Albatros

Rok wydania: 2017

Liczba stron: 1102

Moja ocena: 9/10


Derry – miasteczko, które z pozoru wygląda na idealne miejsce do życia. Spokojne ulice, sąsiedzi znający się od lat, atmosfera swojskości. Ale to tylko złudzenie. Bo prawdę o Derry widzą dzieci – to one potrafią dostrzec potwora czającego się w kanałach, potwora, który zna ich największe lęki i przybiera kształty rodem z koszmarów.

„TO” Stephena Kinga to książka, którą trudno porównać z czymkolwiek innym. To nie tylko horror, ale też opowieść o przyjaźni, dojrzewaniu i o tym, jak dzieciństwo potrafi na zawsze odcisnąć się w naszej pamięci. Klub Frajerów – Bill, Beverly, Ben, Richie, Eddie, Mike i Stan – to bohaterowie pełnokrwiści, barwni i tak wyraziści, że niemal od razu stają się bliscy czytelnikowi.

Dla mnie najciekawszymi postaciami byli Beverly, Richie i Ben. Każde z nich miało w sobie coś wyjątkowego – Beverly siłę i mądrość, Richie humor i lekkość, a Ben wrażliwość, która potrafiła przerodzić się w odwagę. Obok nich nie mogę nie wspomnieć Henry’ego Bowersa – szalonego dzieciaka, którego własny ojciec pchnął w stronę nienawiści i przemocy.

Muszę się przyznać, że pierwszy raz sięgnąłem po tę książkę dwa lata temu. Po 170 stronach odłożyłem ją, bo wstęp – w którym King szczegółowo przedstawia bohaterów – wydał mi się potwornie nużący i zdecydowanie za długi. Moim zdaniem spokojnie mógłby być skrócony o połowę. Dopiero później, gdy historia przenosi się do 1958 roku, opowieść naprawdę się rozkręca. I wtedy King pokazuje pełnię swoich możliwości.

Autor bawi się narracją – raz prowadzi nas do roku 1958, innym razem do 1985, pozwalając nam obserwować tę samą grupę jako dzieci i dorosłych. Ten zabieg działa świetnie, nadając historii głębi i sprawiając, że powrót do Derry ma w sobie coś magicznego, ale też bolesnego. To, co przeżyli jako dzieci, nie daje im spokoju nawet po latach.

„TO” to powieść monumentalna – ponad tysiąc stron, pełnych dygresji i opowieści o historii miasta. Dla jednych będzie to fascynujące, dla innych nużące. Ale warto przez to przebrnąć, bo King nagradza czytelnika niesamowitym klimatem, świetnie oddanym duchem lat pięćdziesiątych i zakończeniem, które naprawdę robi wrażenie.

To nie jest książka łatwa, ani szybka. To raczej literacka podróż – w głąb dzieciństwa, w głąb strachu, w głąb ciemnych zakamarków ludzkiej pamięci. Jeśli dacie się porwać tej opowieści, Klub Frajerów zostanie z Wami na długo. A Pennywise… cóż, gwarantuję, że jeszcze nieraz przypomni Wam się w najmniej oczekiwanym momencie.

Polecam, choć ostrzegam – to nie tylko horror. To powieść o życiu, dorastaniu i przyjaźni, której nie da się zapomnieć.

 

Lesław Chowaniec, Forteca, recenzja

 

Lesław Chowaniec, Forteca, recenzja

Autor: Lesław Chowaniec

Tytuł: Forteca

Wydawnictwo: Selfpublishing

Rok wydania: 2025

Liczba stron: 240

Moja ocena: 8/10

„Forteca” Lesława Chowańca to powieść, która udowadnia, że gatunkowe połączenia – jeśli są umiejętnie przeprowadzone – mogą dać naprawdę intrygujący efekt. Autor sięga po elementy sensacji i horroru gotyckiego, osadzając fabułę w mroźnej scenerii północnej Norwegii. To właśnie miejsce akcji odgrywa jedną z głównych ról – odcięta od świata, średniowieczna twierdza staje się areną wydarzeń, w której nic nie jest takie, jakim wydaje się na pierwszy rzut oka.

Punktem wyjścia jest tajemnicza śmierć młodego małżeństwa, po której w ruinach pozostają jedynie lodowe szczątki. Kilka dni później w to samo miejsce trafia oddział amerykańskich komandosów pod dowództwem Johna Sullivana. Oficjalna misja ma charakter rutynowy: sprawdzić, dlaczego z twierdzą utracono kontakt. Szybko jednak okazuje się, że to dopiero początek koszmaru. Forteca kryje bowiem zagadkę, z którą niełatwo się zmierzyć – i nie chodzi tu wyłącznie o anomalnie wysoką temperaturę w budynku czy świeżo wymienione okna.

Chowaniec z dużą wprawą buduje atmosferę – czytelnik czuje lodowaty chłód i izolację, a jednocześnie wyczuwa wszechobecną grozę. Każdy krok bohaterów w głąb twierdzy przybliża ich nie tylko do odpowiedzi, ale i do konfrontacji z czymś, czego nie sposób łatwo nazwać. To balansowanie na granicy horroru i thrillera sprawia, że książkę trudno odłożyć.

Pod względem tempa „Forteca” momentami przypomina klasyczne kino akcji i grozy – skojarzenia z „Predatorem” czy „Obcym: Decydujące starcie” nasuwają się same. Autor nie stawia jednak wyłącznie na strzelaniny czy krwawe obrazy. Wręcz przeciwnie – groza jest bardziej sugestią, grą wyobraźni, atmosferą podszytą niepewnością i tajemnicą.

Jeśli miałbym wskazać mankament, to byłaby nim pewna przewidywalność fabuły – czytelnik dość szybko orientuje się w kierunku, w jakim zmierza historia. Osoby szukające horroru w dosłownym, brutalnym wydaniu mogą też poczuć niedosyt, bo „Forteca” bliższa jest thrillerowi militarno-gotyckiemu niż klasycznemu gore.

Polecam fanom sensacji, thrillerów i lekkiej grozy – to świetny wybór na długie jesienne wieczory.

Robert A. Henlein, Żołnierze Kosmosu, recenzja

Robert A. Henlein, Żołnierze Kosmosu, recenzja

Autor: Robert A. Heinlein

Tytuł: Żołnierze Kosmosu

Wydawnictwo: Mag

Rok wydania: 2023

Liczba stron: 256

Moja ocena: 9/10


Robert A. Heinlein (1907–1988) to jeden z filarów science fiction XX wieku – stawiany obok Isaaca Asimova czy Arthura C. Clarke’a. Weteran marynarki, inżynier, wizjoner. Jego książki łączą techniczną precyzję z pytaniami o człowieka, społeczeństwo i politykę. Nic dziwnego, że wciąż wywołują dyskusje, a on sam zapisał się w historii gatunku jako klasyk, którego głos brzmi do dziś.

Żołnierze kosmosu to powieść, która – podobnie jak głośny film Verhoevena z 1997 roku – wzbudza emocje, choć oba dzieła są zupełnie różne. Heinlein nie stawia na widowisko, lecz na refleksję. Owszem, mamy wojnę z obcymi, tzw. Arachnidami, ale autorowi zależy przede wszystkim na pytaniach o odpowiedzialność, obywatelskość i cenę wolności.

Narratorem jest młody kadet Johny Rico. To przez jego oczy poznajemy codzienność rekrutów, wojskową dyscyplinę i ustrój Federacji Ziemskiej. Heinlein świetnie pokazuje, że armia to nie tylko technologia i hierarchia, ale też trudne wybory moralne. Szczególnie mocno zapada w pamięć myśl, że prawdziwe przywództwo to gotowość poniesienia ryzyka – nawet wtedy, gdy oznacza to stanąć w pierwszym szeregu.

Choć książka powstała w 1959 roku, jej aktualność wciąż zaskakuje. Refleksje na temat społeczeństwa, władzy i poświęcenia brzmią niezwykle współcześnie, a liczne techniczne opisy sprzętu, statków czy systemów dowodzenia nadają powieści autentyczności. Co ciekawe, scen walki jest tu stosunkowo niewiele – Heinlein woli opowiadać o przygotowaniach, szkoleniu i filozofii wojny niż o samej akcji. Może dla niektórych będzie to wada, ale w moim odczuciu właśnie to sprawia, że powieść wyróżnia się na tle klasycznego military SF..

Na szczególne wyróżnienie zasługuje wątek relacji Rico z ojcem, który dodaje powieści głębi i osobistego charakteru. Całość czyta się lekko, nawet mimo obecności dłuższych rozważań autora. Najsłabszym elementem okazują się natomiast sceny walki z robalami – sprawiają wrażenie napisanych z obowiązku, bez próby nadania im barwności czy dynamiki. Na szczęście współczesne wydania nadrabiają to w pewnym stopniu klimatycznymi okładkami, doskonale oddającymi ducha tej historii.

Żołnierze kosmosu to klasyka, którą każdy fan science fiction powinien znać. To nie tylko wojna z obcymi, ale przede wszystkim refleksja nad tym, czym jest lojalność, odpowiedzialność i obywatelskość. Dla mnie była to już czwarta przygoda z Heinleinem – i z pewnością nie ostatnia.

Clive Barker, Księgi Krwi, Tom I-III, recenzja

Clive Barker, Księgi krwi, Tom I-III, recenzja

Autor: Clive Barker

Tytuł: Księgi Krwi (tom I-III)

Wydawnictwo: Mag

Rok wydania: 2021

Liczba stron: 551

Moja ocena: 7/10


Z początkiem tego roku rozpocząłem lekturę jednego z najgłośniejszych zbiorów opowiadań grozy – „Ksiąg Krwi I-III” Clive’a Barkera. Postanowiłem rozłożyć sobie lekturę w czasie: pomiędzy kolejnymi książkami czytałem po jednym opowiadaniu ze zbioru, aby nie przesycić się intensywnością i ciężarem tego typu literatury. Zabieg ten pozwolił mi przyjrzeć się każdej historii z osobna i porównać je między sobą. Pierwszy tom zrobił na mnie największe wrażenie – mroczny, brutalny i wręcz hipnotyzujący. Drugi okazał się nierówny – połowa opowiadań wybitna, połowa przeciętna. Trzeci natomiast wypadł dużo słabiej.

Barker proponuje literaturę grozy w formie ekstremalnej: to horrory w stylu gore, przesycone makabrą, cielesnością, deformacją i obrazami budzącymi autentyczny dyskomfort. Jednocześnie każde z opowiadań jest inne – autor za każdym razem wymyśla nowy koncept, który zaskakuje i nie pozwala przejść obok obojętnie.

Na całość składa się siedemnaście opowiadań podzielonych na trzy księgi.

Księga I
Krwawa Księga – młody oszust udający medium staje się ofiarą zemsty duchów, które wypisują na jego ciele wszystkie swoje mroczne historie.
Nocny pociąg z mięsem – pewien mężczyzna odkrywa w nowojorskim metrze istnienie istot karmiących się ludzkim mięsem.
Papla i Jack – demon zostaje wysłany, by dręczyć zwyczajnego mężczyznę, ale ich starcie przybiera zaskakująco komediowo-makabryczny obrót. Moim zdaniem najlepsze opowiadanie z całego zbioru.
Blues świńskiej krwi – były policjant odkrywa w poprawczaku diabelską obecność powiązaną ze świnią karmioną ludzkim mięsem. Znakomite, mroczne i wkręcające opowiadanie.
Sex, śmierć i światło gwiazd – trupia trupa aktorska powraca, by zagrać w spektaklu i ośmieszyć żywych.
Miasta wśród wzgórz – para turystów natrafia na społeczności, które w rytualnej walce formują gigantyczne istoty z ludzkich ciał.

Księga II
Lęk – student filozofii przeprowadza na znajomych eksperymenty konfrontujące ich z największymi lękami. Zdrowo pokręcona historia o pewnym psychopacie.
Piekielne zawody – bieg uliczny w Londynie staje się starciem dobra ze złem.
Jacqueline Ess: jej wola i testament – kobieta odkrywa zdolność kształtowania ciał innych ludzi, co prowadzi do serii makabrycznych zdarzeń. Mocno pokręcona i sugestywna historia.
Skóry ojców – ojciec i syn na pustyni stają wobec pradawnych istot powracających po swoje potomstwo.
Nowe zabójstwo przy Rue Morgue – opowieść o zagadkowym morderstwie młodej prostytutki i jej tajemniczym adoratorze.

Księga III
Syn Celluloidu – w ciele przestępcy rozrasta się nowotwór, który przeistacza się w istotę żerującą na emocjach widzów w kinie.
Trupiogłowy Król – uwolniony spod ziemi starożytny potwór rozpoczyna krwawe żniwo.
Spowiedź całunu (króla pornografii) – dusza zamordowanego księgowego zostaje uwięziona w całunie.
Kozły ofiarne – rozbitkowie trafiają na wyspę będącą masowym grobem, gdzie zmarli domagają się pamięci.
Lidzkie szczątki – młody żigolak poznaje tajemniczego kolekcjonera starożytnych rzeźb, z których jedna zaczyna przejmować jego życie.

„Księgi Krwi” Clive’a Barkera to zbiór, który w pełni zasłużenie zyskał status kultowego. Pierwsza księga to absolutna rewelacja. Druga prezentuje się nierówno, a trzecia – choć wciąż intrygująca – nie dorównuje poprzednim. Całość to bezdyskusyjny klasyk literatury grozy, wciąż robiący ogromne wrażenie.

Arthur C. Clark, Spotkanie z Ramą, recenzja

 

Arthur C. Clark, Spotkanie z Ramą, recenzja

Autor: Arthur C. Clark

Tytuł: Spotkanie z Ramą

Cykl: Rama (tom I)

Wydawnictwo: Dom Wydawniczy Rebis

Rok wydania: 2023

Liczba stron: 280

Moja ocena: 3/10


Arthur C. Clarke to jedno z najważniejszych nazwisk literatury science fiction XX wieku, a jego Spotkanie z Ramą uznawane jest za jedno z arcydzieł gatunku. Książka zdobyła niemal wszystkie prestiżowe nagrody, jakie można sobie wyobrazić: Hugo, Nebulę, Locusa, BSFA, Campbella, Jupitera. Trudno więc podejść do niej bez wysokich oczekiwań.

W naszym układzie słonecznym pojawia się obiekt o regularnym kształcie i gigantycznych rozmiarach pojawia się w Układzie Słonecznym. Szybko okazuje się, że to nie asteroida, lecz statek obcej cywilizacji, nazwany Rama (wybrano nazwę związaną z egipskim bóstwem, gdyż wyczerpano nazwy pochodzące z greckiej bądź rzymskiej mitologii). Na jego pokład dostaje się załoga statku Śmiałek, której zadaniem jest zbadanie konstrukcji i ustalenie, czy stanowi zagrożenie dla Ziemi. Pomysł – przynajmniej na poziomie ogólnym – jest intrygujący. Niestety, jego literacka realizacja pozbawiona została emocji. Narracja Clarke’a jest chłodna, techniczna, niemal zupełnie wyzuta z dramaturgii. W momentach, które powinny budzić fascynację, niepokój czy poczucie kontaktu z czymś niepojętym, autor pozostaje beznamiętny. Zamiast budowania atmosfery tajemnicy – suchy raport z obserwacji.

Jednym z najsłabszych elementów powieści są postacie. Komandor Norton i jego załoga to bohaterowie pozbawieni głębi, wyraziście zarysowanych cech czy relacji między sobą. Trudno zapamiętać ich imiona, nie mówiąc już o zaangażowaniu się w ich losy. Clarke długo buduje napięcie wokół zagadki Ramy – jednak oczekiwana kulminacja nigdy nie nadchodzi. Finał pozostawia poczucie niedosytu. Na tle pozostałych elementów jedynym wyraźnym atutem książki pozostaje kontekst przyszłości: zmiany społeczne i polityczne na Ziemi, kolonizacja innych planet, nowe normy dotyczące życia rodzinnego czy tak odważne idee jak osuszenie Morza Śródziemnego.

Spotkanie z Ramą to powieść o ogromnym potencjale, który nie został wykorzystany. Mimo licznych nagród i statusu klasyka, jest to książka adresowana głównie do najbardziej cierpliwych miłośników hard science fiction. Pozostali czytelnicy mogą poczuć się zawiedzeni.

Robert Marasco, Całopalenie, recenzja

Robert Marasco, Całopalenie, recenzja

Autor: Robert Marasco

Tytuł: Całopalenie

Wydawnictwo: Vesper

Rok wydania: 2020

Liczba stron: 320

Moja ocena: 6/10

Zapowiedzi wokół „Całopalenia” były naprawdę imponujące. Klasyk grozy z lat siedemdziesiątych, wspominany jednym tchem obok „Dziecka Rosemary” czy „Egzorcysty”, po raz pierwszy ukazał się w Polsce w 2020 roku nakładem Wydawnictwa Vesper. Książka została dodatkowo pięknie oprawiona w klimatyczną szatę graficzną autorstwa Macieja Kamudy, a całość dopełnia posłowie Grady’ego Hendrixa, znawcy literatury grozy. Wszystko to sprawiało, że liczyłem na powieść, która mnie porwie i przyprawi o dreszcz niepokoju.

Niestety, mimo wysokich oczekiwań, lektura okazała się dla mnie rozczarowaniem – zamiast mrożącego krew w żyłach horroru otrzymałem historię zbyt przegadaną i mało przerażającą.

Na początku fabuła wydawała się obiecująca. Ben i Marian Rolfe, zmęczeni mieszkaniem w małym wynajmowanym mieszkaniu na Brooklynie, decydują się na wynajem luksusowej rezydencji na północy stanu. Cena jest niezwykle kusząca – 900 dolarów za ponad dwa miesiące – ale okazja ma swoją cenę. W odległym skrzydle domu mieszka starsza pani Allardyce, której lokatorzy muszą codziennie dostarczać posiłki, choć nikt nigdy jej nie widuje. Z biegiem czasu dom zaczyna ujawniać swoją mroczną naturę, a atmosfera gęstnieje. Pytanie, co naprawdę kryje się za drzwiami prowadzącymi do pokoju starszej kobiety, staje się coraz bardziej dręczące.

Niestety, to napięcie rozwija się bardzo powoli. Lektura momentami nużyła mnie przez nadmiar dialogów i przegadanych scen. Marian od początku nie zyskała mojej sympatii, a jej przemiana pod wpływem domu – wstrząsająca i trudna do zaakceptowania – pozostawiła mnie z większą liczbą pytań niż odpowiedzi. Brakowało mi również rozwinięcia postaci Bena, którego zmagania z wypaleniem zawodowym mogły nadać historii dodatkowej głębi.

„Całopalenie” niewątpliwie zasługuje na uwagę jako powieść ważna dla historii literatury grozyprekursorska wobec motywu nawiedzonego domu, a zarazem mocno osadzona w realiach społecznych USA lat siedemdziesiątych. Robert Marasco pokazuje różnice klasowe, zestawiając luksus bogatych posiadłości z ciasnotą wynajmowanych mieszkań. Widać tu pewne podobieństwa do „Lśnienia” Stephena Kinga – jednak w przeciwieństwie do powieści Kinga, „Całopalenie” nie potrafiło mnie przestraszyć ani porwać swoją historią.

Podsumowując, książka miała ogromny potencjał, by stać się niezapomnianym klasykiem horroru, jednak jej powolne tempo, brak klarownego finału i mało sugestywna groza sprawiły, że pozostał niedosyt. To lektura, która może zainteresować miłośników historii literatury grozy, ale niekoniecznie tych, którzy szukają mocnych emocji i szybkiej akcji.